Kiedy „fejs” stał się bogiem
W radosnych latach 90. ubiegłego wieku, kiedy Polska przechodziła transformację społeczno-ustrojową, czyli uwłaszczenie się nomenklatury i wyprzedaż za grosze majątku narodowego wytworzonego przez pokolenia Rodaków, wszelkiej maści liberałowie przekonywali nas, że „kapitał nie ma narodowości”. Wydarzenia, jakie miały miejsce ostatnio w USA, tj. zablokowanie kont przez największe media społecznościowe jeszcze wówczas pełniącemu swój urząd prezydentowi Donaldowi Trumpowi (i wszystkim jego najbliższym współpracownikom, w tym rodzinie) oraz zablokowanie przez serwis płatniczy możliwości wpłat na jego kampanię pokazały, że kapitał nie tylko ma narodowość, ale również określone poglądy polityczne.
Rozumiem, że można Donalda Trumpa nie lubić, mnie samego niektóre jego decyzje polityczne wprawiły w osłupienie, jednak będąc Polakami, powinniśmy oceniać polityków pod kątem ich stosunku do naszej Ojczyzny. Co prawda w polityce liczą się tylko twarde fakty, ale do historii przechodzą również gesty. W 2017 r. Trump wygłosił w Warszawie jedno ze swoich najbardziej porywających przemówień, przypominając wspaniałą historię naszego kraju, którą spora część zachodniego świata usłyszała po raz pierwszy. A teraz cofnijmy się do roku 2012, gdy Barack Obama w Białym Domu użył określenia „polski obóz zagłady”, mając na myśli niemiecki obóz przejściowy w Izbicy. Poszło to oczywiście w świat, niwecząc często wieloletnią pracę wielu Polaków chcących wyrugować z języka te kłamliwe określenie, które od lat 50. ubiegłego wieku było wprowadzane do obiegu przez niemieckich pseudohistoryków. Trzeba dodać – wprowadzane dość skutecznie, dlatego później mamy takie kwiatki, gdy niedokształceni politycy z innych krajów są przekonani, że Polska współpracowała z nazistowskimi Niemcami, tak jak współpracowało z nimi wiele innych krajów Zachodu, a nawet – że w jakikolwiek sposób pomagała w Holokauście. Bo skoro powiedział to prezydent USA (przy braku natychmiastowej i zdecydowanej reakcji polskiej dyplomacji), to pewnie musi to być prawdą. Oczywiście wskazuję tylko na symbole, ale były też liczne decyzje polityczne podejmowane przez Obamę, które jednoznacznie osłabiały nasz kraj (jak choćby wycofanie się z budowy tarczy rakietowej), i przez Trumpa, które nasz kraj wzmacniały (sprzedaż nowoczesnego uzbrojenia, poparcie dla Grupy Wyszehradzkiej, a nawet decyzja o stacjonowaniu w Polsce wojsk USA). Niestety, kiedy ma się takie geopolityczne położenie jak Polska, za to nie ma się własnej broni atomowej, to trzeba szukać silniejszych sojuszników.
Pal licho zablokowanie, być może tylko czasowe, dostępu do serwisów społecznościowych dla wtedy jeszcze ciągle urzędującego prezydenta USA. Co prawda paranoją jest fakt, że facet, który ma dostęp do nuklearnego guzika nie ma dostępu do własnego konta na Twitterze, ale w tym szaleństwie idzie się jeszcze dalej: już padają propozycje „wygumkowania” Trumpa z historii, od wycięcia scen filmowych z jego udziałem, w tym z tak znanych filmów jak „Kevin sam w domu”, po usunięcie jego zdjęć z oficjalnych stron rządowych dokumentujących jego prezydenturę. Tak, znam argumenty strony przeciwnej, ale stają się one śmieszne, gdy zwróci się uwagę, że cenzurze podlega tylko jedna strona sceny politycznej, a przeróżni watażkowie dalekowschodnich państewek nadal mogą cieszyć się dostępem do swoich kont, z których nawołują do rozprawy z tymi czy innymi. Dzieje się to wszystko w kraju, który stawiany był za wzór demokracji i wolności słowa. Tymczasem robi się tam taka demokracja jak w ZSRR w latach 30. ubiegłego wieku, kiedy to również retuszowano zdjęcia, „wygumkowując” z nich stojące przy Stalinie osoby, które popadły w niełaskę. Historia jak wiadomo lubi się powtarzać, ale z reguły jako farsa.
Przyjrzyjmy się niebezpieczeństwu, jakie niesie za sobą ta fatalna decyzja o „banie” dla Trumpa. Skoro zmowa kilku szefów mediów społecznościowych może skutecznie „uciszyć” przywódcę najpotężniejszego państwa na świecie, to tym bardziej można zamknąć usta zwykłemu zjadaczowi chleba. A przypomnę, że nie o taki internet nic nie robiliśmy. Wszyscy chyba uznaliśmy za oczywiste: sieć miała być miejscem swobodnego przepływu informacji, platformą do głoszenia własnych poglądów bez uciążliwej cenzury, tą oazą wolności na pustyni zdominowanej przez zakłamane media mainstreamowe. Zarówno Donald Trump w 2017 r., jak i nasz rodzimy Andrzej Duda już dwa lata wcześniej, swoje kampanie wyborcze oparli właśnie na mediach społecznościowych, wiedząc, że tradycyjny mainstream mają przeciwko sobie. Trump upodobał sobie Twittera, Duda Facebooka, obydwie strategie okazały się skuteczne i umożliwiły dostęp do milionów wyborców. Co z tego zostanie teraz? Zobaczymy. Politycy jakoś sobie poradzą, Trump wręcz odgraża się, że postawi sobie własną „społecznościówkę”, co przy jego niemałym majątku może być całkiem możliwe. Niemniej dla nas może to oznaczać wizję internetu ocenzurowanego, w którym mogą być wygłaszane jedynie słuszne poglądy.
Zostawmy na boku politykę i pomyślmy, co się stanie, jeżeli prowadzimy nawet niewielki biznes, a konkurencja dotrze do osoby odpowiedzialnej w takim Facebooku za usuwanie nieprawidłowych treści publikowanych w języku polskim? Jak wieść niesie, kiedy w 2015 r. masowo banowano na tym serwisie polskie strony patriotyczne, narodowe itp., robiło to zaledwie czterech polskojęzycznych osobników zatrudnionych w siedzibie Facebooka w Dublinie. Da się? Załóżmy więc czysto teoretycznie, że masz rozwijającą się firmę, włożyłeś w nią całe oszczędności i pieniądze pożyczone od rodziny, zatrudniasz ludzi, liczysz pierwsze reinwestowane zyski, a tu: zonk – tracisz dostęp do swojej strony na Facebooku, na której masz tysiące obserwujących i potencjalnych klientów. Żeby nie wzbudzać podejrzeń, nie trzeba nawet blokować samej strony, wystarczy, że zostanie zablokowany profil, z którego ją prowadzisz. Pretekst może być zupełnie błahy i zastosowany z naruszeniem prawa, a zresztą – nikt się nie będzie przecież przed Tobą tłumaczył. W podobny sposób, wskutek jednej arbitralnej decyzji, możesz bezpowrotnie utracić swoje filmiki i zdjęcia z wakacji, jeżeli nierozsądnie jedynym miejscem, na którym je trzymasz jest ten czy ów portal społecznościowy. Oczywiście nikt nikomu nie każe „być na Facebooku”, ale fakty są takie, że to właśnie ta platforma niemal zmonopolizowała internetowy rynek. To już nie jest tylko miejsce odnajdywania dawnych znajomych czy podtrzymywania relacji z obecnymi, ale stało się potężnym narzędziem w handlu i reklamie. To tu nawet coraz częściej sprzedajemy nieużywane rzeczy na facebookowym marketplace, a w innym jego dziale szukamy pracy. Monopolizacja internetowego rynku przebiega wręcz wykładniczo. Kiedyś mogliśmy mieć konto na Facebooku, ale jednocześnie na Instagramie i WhatsAppie, teraz to wszystko to już tylko Facebook, który wykupił te dwa serwisy. Kiedyś można było mieć konto na Gmailu, ale również oddzielnie na YouTube czy Bloggerze, teraz to już tylko Google. No właśnie, skoro o Google mowa: kiedyś każdy większy serwis internetowy miał własną wyszukiwarkę internetową, teraz większość zaimplementowała Google, które tak jak chce manipuluje wynikami wyszukiwania. Duzi stają się z każdym przejęciem więksi, a duży jak wiadomo – może więcej.
Nie wiem, czy czeka nas powrót do początku naszego wieku, kiedy internet był jeszcze na tyle „rozproszony”, że banowanie poszczególnych stron było praktycznie niemożliwe, ale myślę, że warto sobie zadać pytanie: a co, jeżeli kiedyś ktoś zadecyduje, żebym to ja czy mój biznes zniknął z sieci? Niestety to, co jeszcze kilka lat temu wydawało się nierealne, teraz ziściło się na naszych oczach. Tak więc może trzeba będzie zafundować sobie powrót do przeszłości: wykupić własną domenę i niezależny serwer na witrynę? To też oczywiście nie gwarantuje pełnego bezpieczeństwa, niezależnie od tego, gdzie tę domenę i miejsce wykupimy, ale już trudniej będzie usunąć taką witrynę przez jakiegoś korpoludka z podobizną Che na koszulce, myślącego, że robi rzeczy ważne i potrzebne, bo zatrudnił go ten czy inny członek internetowego kartelu. No i kopie, róbmy kopie ważnych rzeczy, nie tylko te na wirtualnych dyskach, ale też tych jak najbardziej fizycznych. W najgorszym wypadku, gdy i po nas przyjdą internetowi cenzorzy, będziemy zdjęcia z wakacji oglądali na własnym laptopie czy ekranie telewizora. Ale przynajmniej będziemy je mieli.
Nie wiem, jak się ta cała historia z internetową cenzurą skończy, dlatego tym bardziej doceńmy „MIR”-a, którego papierową kopię mogą Państwo bezpłatnie otrzymać w polskich sklepach w Irlandii. Egzemplarz tego miesięcznika przetrwa i ze sto kolejnych lat, gdy po współczesnych cyfrowych nośnikach nie będzie już śladu...
Piotr Słotwiński